Państwo polskie jest współwinne wpakowania „frankowiczów” w tę pułapkę. Jeśli im nie pomoże się z niej wyplątać, oni i ich dzieci mogą się stać wrogami tego państwa – mówi Cezary Kaźmierczak, współzałożyciel i prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.
Mateusz Zimmerman, Onet.pl: Od kilku tygodni media straszą Polaków, że państwo lada moment z ich podatków będzie dopłacać do kredytów „frankowiczów”.
Cezary Kaźmierczak: Ja nie słyszałem o żadnych „frankowiczach”, którzy o to proszą. Nikt nie położył takiego pomysłu na stole, nikt się tego na nie domaga, ale ktoś „wrzuca” taki temat i opinia publiczna na poważnie się tym zajmuje. To absurd.
Zabawa w „czarnego luda”?
– Śmiem podejrzewać, że lobby bankowe próbuje napuścić na „frankowiczów” resztę społeczeństwa – żeby ono reagowało na cały problem odruchowo: „nie z naszych podatków!”.
Napisał Pan na swoim blogu, że to zasłona dymna. Co ona ma skrywać?
– Ma odwrócić uwagę od roli banków w tej sprawie.
Nikt do „frankowiczów” nie powinien dopłacać – powiedzmy to jasno. Banki wciągnęły ludzi w te kredyty i banki za to powinny zapłacić.
To niepopularny pogląd w tej debacie. Przecież „banki są od zarabiania”.
– Zyskuje na popularności. Politycy chyba zaczynają sobie uświadamiać powagę sytuacji. Problemu z kredytami frankowymi nie można przeczekać ani „rozgonić batogami”, bo on dotyka grupy społecznej znacznie szerszej niż sami kredytobiorcy.
Zwracam uwagę na dane, które się w tej dyskusji pomija: jakieś 30% „frankowiczów” ma dochód rzędu tysiąca złotych na członka rodziny. To znaczy, że w obsługę tego kredytu przy wszystkich tąpnięciach – takich jak skok raty o 200-300 złotych – zaangażowana jest cała rodzina. A dzisiejsza sytuacja nie rozejdzie się po kościach po miesiącu, tylko może się ciągnąć przez 30 lat.
Jeśli premier tego kraju miałby się wahać między groźbą bankructwa jakichś 270 tys. rodzin (bo i tyle może się wkrótce znaleźć „pod wodą”) a uszczupleniem gigantycznych i ciągle rosnących zysków sektora bankowego, to wybór jest dla mnie jasny.
Państwo istnieje m.in. po to, aby w sytuacjach nadzwyczajnych wyciągało swoich obywateli z tarapatów – a tu w dodatku państwo ma spory udział w tym, że „frankowicze” się w tarapatach znaleźli.
Co Pan przez to rozumie?
– Podatnicy utrzymują nadzór finansowy m.in. po to, aby ich chronił przed nieuczciwymi praktykami instytucji finansowych. Komisja Nadzoru Finansowego (KNF) od lat zabrania licencjonowanym doradcom finansowym prowadzenia funduszy inwestycyjnych opartych na spekulacji walutami. A zabrania, bo to podobno „zbyt ryzykowne”.
Ta sama KNF nieodpowiedzialnie pozwoliła, aby prawie 600 tysięcy Kowalskich, którzy w większości tym bardziej nie mieli o spekulacji* pojęcia, zaciągnęło kredyt o podobnym charakterze.
Pan punktuje grzechy banków – nieostrzeganie o ryzyku, uznaniowe spready, klauzule zakazane w umowach – z pozycji wolnorynkowych. Z kolei wielu komentatorów, zdeklarowanych piewców wolnego rynku, twierdzi, że to klienci są sami sobie winni – bo „swoboda umów”, bo „widziały gały, co brały”. Mam dysonans.
– Widać, jak zwulgaryzowano w Polsce pojęcie wolnego rynku. Nie wiem, jakich klasyków ci piewcy czytali – bo moi klasycy wolnego rynku twierdzili, że jego podstawy to etyka, odpowiedzialność, dotrzymywanie słowa. A nie wprowadzanie w błąd – zwłaszcza kiedy silniejszy zwodzi słabszego!
Mówienie o „swobodzie umów” to w kontekście „frankowiczów” groteska. Jeśli Pan kupuje w salonie Mercedesa samochód i później się okaże, że ktoś zamontował pod maską silnik z Żyguli, to znaczy, że „widziały gały co brały”? Jeśli lekarz podsuwa pacjentowi lek, który okaże się śmiertelny i pacjent umrze – to znaczy, że pacjent sam jest sobie winien? Bo nie studiował medycyny? Nie znajduję lepszych analogii.
Jeśli ktoś ubiera drugą stronę w układ najeżony pułapkami, wykorzystując jej niewiedzę – to nie jest żaden wolny rynek, tylko zdziczenie.
Pan podnosi tezę, że w Polsce bank jest wobec klienta instytucją wszechwładną. Na czym ta wszechwładza polega i co państwo może zrobić, aby ten układ zrównoważyć?
– Opiera się ona na trzech filarach i trzeba je obalić. Pierwszy: Bankowy Tytuł Egzekucyjny – istnienie tego wynalazku to wstyd dla cywilizowanego kraju. Druga sprawa: wprowadźmy zasadę, że zabezpieczeniem kredytu hipotecznego jest kredytowany dom, a nie majątek dłużnika. Dziś bank może zgodnie z prawem ścigać człowieka za dług hipoteczny do końca życia – i to jest niewolnictwo. Trzecia sprawa: trzeba odebrać bankom prawo do jednostronnego zmieniania i interpretowania już zawartych umów.
Według Pana „frankowicze” dali sobie wmówić, że „znali ryzyko”? Spora część rzeczywiście podpisała w bankach taką deklarację.
– Wspomniałem już o tej grupie, w której skok raty kredytu o 200-300 zł może być ciężarem nie do uniesienia.
Jeśli ktoś o takich ludziach dziś mówi, że wchodzili w ten układ z pełną świadomością ryzyka, to opowiada bzdury – a jeśli oni sami mówią, że byli świadomi, to udają mądrzejszych, niż rzeczywiście byli.
Ryzyko znała w istocie mała grupa kredytobiorców.
Akurat tej grupie nie była do niczego potrzebna ani rekomendacja KNF, ani te bankowe świstki – „ostrzeżenia przed ryzykiem”. W tej wąskiej grupie mieści się jeszcze węższa: autentyczni spekulanci, którzy wiedzieli, jak zarobić i jak się zabezpieczyć od ryzyka – celowo o tym wspominam, bo przyklejanie etykietki spekulanta każdemu kredytobiorcy to gigantyczne nadużycie.
Przecież ci ludzie nadal na dobrą sprawę nie wiedzą, jaki produkt bank im wcisnął. Często nie wiedzą nawet, czy bank miał prawdziwe franki, aby im tego kredytu udzielić.
Proszę? [Mainstreamowy dziennikarz nigdy w życiu nie słyszał o udzielaniu przez bank kredytów od sumy (i waluty), której bank mógł w ogóle nie posiadać — przyp. TAW].
– To skomplikowane, więc poprzestańmy na pytaniu:
czy te tzw. kredyty indeksowane to są w ogóle kredyty we frankach?
To wygląda trochę tak: klient jest zawsze obciążony ryzykiem wzrostu kursu waluty, a bank zabezpieczył się na każdą ewentualność – wzrostu i spadku. To by oznaczało, że banki doskonale rozumiały istotę ryzyka i po swojej stronie zredukowały je do minimum – natomiast klient nie miał do tego ani wiedzy, ani narzędzi.
KNF powinna się przyjrzeć, w jaki sposób banki zabezpieczały te kredyty. Bo jeśli stały za tym pozabilansowe instrumenty, tzw. swapy, a klient nic o tym nie wiedział – to bez swojej wiedzy załapał się nie na kredyt, a na spekulacyjny instrument finansowy.
Pan opisuje sytuację, w której klienci są przedmiotami w grze. Co oni dzisiaj mają zrobić, żeby się upodmiotowić jako strona umowy?
– Mogą się organizować. I chyba tego banki się boją najbardziej. Jeśli za kredyty frankowe nie wezmą się politycy, to lada moment wezmą się sądy. O wyrokach, które już w takich sprawach zapadały, jest ciągle zbyt cicho – ale bankom one nie wróżą najlepiej.
Przed rozmową z Panem to sprawdziłem. Praktycznie każdy bank, który udzielał tych kredytów, za parę miesięcy może stanąć w obliczu pozwu zbiorowego. Niektóre już stoją.
– Festiwal tych pozwów może trwać latami. Polski sektor bankowy będzie w tych sprawach rozmieniać na drobne swoją reputację, z którą i tak ma już teraz wielki problem. Jeśli miałoby się okazać prawdą to, że banki wpuściły nieświadomych klientów w spekulację walutową, to prezesi tych banków powinni rozważyć, czy aby nie lepiej już teraz proponować tym klientom jakieś ugody.
Podejrzewam, że w amerykańskich realiach ktoś by po prostu uznał, że lepiej przewalutować takie kredyty po kursie z dnia ich uruchomienia i przełknąć straty – bo sama ewentualność, że przyjdzie ktoś z Departamentu Skarbu i zacznie grzebać w papierach, brzmiałaby znacznie groźniej.
Myśli Pan, że „frankowicze” masowo pójdą do sądów?
– Jeśli politycy zostawią ich samych w starciu z bankami, to spora część z nich może nie mieć innego wyjścia. Sam jestem ciekaw, jak się „frankowicze” ustawią do tej fali. To niejednorodna grupa. Są w niej 30–40-latkowie – aktywni na rynku pracy, ambitni. Państwo do nich nie dokłada – to oni na nie pracują.
Coś ważnego nam w tej dyskusji umyka: w poprzedniej dekadzie masa młodych ludzi z Polski uciekła, a spora część „frankowiczów” to są ci, którzy właśnie wtedy uznali, że to tu chcą żyć. Na ogół dlatego wzięli długoletni kredyt na mieszkanie. Rzeczpospolita Polska ponosi część winy za to, że wpakowali się we frankową pułapkę. Powinna im teraz pomóc się z niej wydostać – nie „z naszych podatków”, tylko przez wyegzekwowanie od banków odpowiedzialności za zastawienie tej pułapki.
Może ich też w bagnie zostawić. Wtedy tysiące ludzi, którzy zaczynali tu budować swoją przyszłość, nie tylko stracą do tego państwa jakikolwiek szacunek. Oni i ich dzieci mogą się zmienić w jego zaprzysięgłych wrogów. Na miejscu polityków traktowałbym to zagrożenie poważnie.
*Z prawnego punktu widzenia było to właśnie bankowe „narzędzie spekulacyjne”, a nie „kredyt we frankach”, gdyż był to de facto kredyt w złotych polskich – przyp. TAW.
Cezary Kaźmierczak (ur. 1964) — Prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, Partner w agencji MMT Management. W latach 80. podziemny wydawca i konspirator. Lata 1989-1996 spędził w Stanach Zjednoczonych, gdzie był m.in. redaktorem naczelnym polonijnego Dziennika Chicagowskiego oraz Kuriera. Po powrocie do Polski został dyrektorem sprzedaży Radia RMF FM, a następnie, w 1997 roku założył firmę szkoleniową Midwest ITSE. W 2000 roku założył agencję MMT Management, zaś w 2010 roku Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. Jest aktywnym komentatorem i uczestnikiem życia publicznego.
—
A JA MAM PYTANIE…CZY CI TZW. FRANKOWICZE TO NIE WIEDZIELI CO TO JEST RYZYKO WYNIKAJĄCE Z WAHAŃ KURSU WALUTY..! DO TEGO NIE POTRZEBA ŻADNEJ WIEDZY ANI EKONOMICZNEJ ANI FINANSOWEJ..!?