Tygodnik „Wprost”, Nr 1155 (23 stycznia 2005)
Ujawnienie teczek będzie jak wybuch bomby – ostrzegają ci, którzy chcą zakopania akt bezpieki na zawsze. To prawda, ale lepiej zafundować sobie kontrolowaną eksplozję niż bezczynnie czekać na kolejne wybuchy, czyli wycieki tajnych informacji, które stają się zresztą coraz mniej tajne. Lepiej pokierować falą, niż dać się jej zalać. Teczki bezpieki są łańcuchem przykuwającym III Rzeczpospolitą do trupa, a właściwie zombi PRL. Wraz z ujawnieniem zawartości teczek tajnych służb skończy się PRL, czyli zatruwanie duszy obywateli III Rzeczypospolitej. Teczki są takim bezpieczniackim, heroinowym kompotem, który wciąż otumania Polaków.
Fałszywi prorocy
Elita, która chętnie tropi bolesne epizody w historii Polski, nie może blokować ujawnienia zawartości teczek tylko dlatego, że uderzają także, a może przede wszystkim w nią. Jeśli osoby okrzyknięte autorytetami zawdzięczają swoją pozycję kłamstwu, donosom na kolegów albo członków rodziny czy wysługiwaniu się bezpiece, to lepiej, by takich autorytetów nie było. Dlatego w pierwszej kolejności trzeba ujawnić bezpieczniackie archiwalia dotyczące dziennikarzy, naukowców, pisarzy, reżyserów czy aktorów, którzy mają wielki wpływ na opinię publiczną, na jej obraz świata, na wyznawane przez nią wartości. Choćby po to, żeby się pozbyć fałszywych proroków, żeby innych nie sądzili ludzie, którzy sami powinni zostać osądzeni. Z informacji zawartych w teczkach wynika na przykład, że wiele karier zbudowano na krzywdzie innych, że agenci prosili bezpiekę o niszczenie ich konkurentów. Że ojciec potrafił krzywdzić syna i odwrotnie, i obaj byli konfidentami, choć oczywiście o tym nie wiedzieli. Że ostatecznie nie chodziło tylko o awans czy pognębienie rywala, ale także o zaszczuwanie ludzi prowadzące do prób samobójczych – niekoniecznie nieudanych jak w wypadku znanej aktorki Haliny Mikołajskiej.
– Powszechna lustracja jest niezbędna. Oczyści atmosferę, uniemożliwi szantaże, wyjaśni wiele spraw. Trzeba do tego zaangażować Instytut Pamięci Narodowej i przeciąć wreszcie wszystkie spekulacje, kto donosił, a kto nie – przekonuje prof. Andrzej Ajnenkiel, historyk, który w 1990 r. znalazł się – obok redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” Adama Michnika, historyka prof. Jerzego Holzera i Bogdana Krolla z archiwów państwowych – w pierwszej komisji badającej akta SB.
Gdzie jest polski Raskolnikow?
Teczkowa bomba będzie miała ograniczony zasięg. Większa część społeczeństwa raczej niespecjalnie się przejmie faktem, że agentem SB był znany profesor X, publicystka Y czy popularny aktor Z. Otwarcie archiwów będzie miało znaczenie dla zawodów zaufania publicznego, czyli ludzi kształtujących opinię publiczną. Wybuch tej bomby wstrząśnie mediami, Kościołem bądź światem nauki czy kultury, ale to będą wstrząsy lokalne. To zresztą w interesie środowisk aspirujących do bycia elitą jest uporanie się z upiorami przeszłości. – W momencie ujawnienia teczki tracą swoją magiczną i złowrogą moc. Ich otwarcie spowoduje, że ujdzie z nich „całe powietrze”, nie nastąpi natomiast trzęsienie ziemi, a sytuacja społeczna w Polsce się nie zmieni – te słowa wypowiedział w październiku 1997 r. na łamach „Wprost” Krzysztof Kozłowski, wtedy senator Unii Wolności, wcześniej minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. I miał rację. Zastanawia więc, dlaczego dzisiaj Kozłowski jest przeciwnikiem ujawnienia wszystkich materiałów bezpieki. Gdyby rząd, w którym był ministrem, rozwiązał ten problem, nie byłoby dzisiaj aberracyjnych pomysłów Romana Giertycha i jego kolegów z komisji śledczej, domagających się teczek ludzi, których po prostu nie lubią.
Wielka szkoda, że przez lata nie znalazł się choć jeden odważny, który zdobyłby się na gest Raskolnikowa i publicznie opowiedział o swoim dobrowolnym bądź wymuszonym romansie z SB. Gdyby pojawił się choć jeden taki, jego śladem poszliby inni. Taki model autolustracji prowadziłby do autentycznego narodowego pojednania.
Strażnicy teczek
Dostęp do teczek tajnych służb PRL ma kasta wtajemniczonych. Jeszcze zanim Instytut Pamięci Narodowej pozwolił poszkodowanym wejrzeć w dotyczące ich akta i poznać, kto na nich donosił, teczki były jawne. Tyle że były jawne dla wybranych: dla byłych esbeków, komunistycznych funkcjonariuszy, a także (w ograniczonym stopniu) dla garstki „solidarnościowców”, którzy rządzili w latach 90. I wtajemniczeni wcale nie mieli zamiaru zachowywać tej wiedzy dla siebie, wręcz przeciwnie, ochoczo się nią dzielili, rozpuszczając plotki, oczerniając i kompromitując niewinnych, szantażując bądź osłaniając prawdziwych konfidentów.
Ujawnienie teczek zmiecie ze sceny politycznej – a właściwie z jej ukrytych w mroku kulisów – tych wszystkich wpływowych magów, którzy dzięki swej wiedzy wyniesionej z archiwów potrafili z ukrycia wpływać na wydarzenia życia publicznego. Byli oni i są kimś w rodzaju kapłanów z „Faraona” Bolesława Prusa, mających dzięki swej wiedzy przewagę nad innymi. Bez wątpienia ich wiedza tajemna jest wykorzystywana w politycznych rozgrywkach i będzie tak, póki pozostanie tajemna. Z teczkowej broni korzystają wszyscy ci, którzy polizali choć odrobinę kurzu z esbeckich akt. Na przykład po lustracji Antoniego Macierewicza w 1992 r. jego stronnicy krążyli po Sejmie i opowiadali, któż to nie znalazł się na słynnej liście, choć powinien się na niej znaleźć. Z grubsza agentami byli wszyscy ci, którzy przyczynili się do upadku rządu Olszewskiego, oraz ci, którzy jeszcze w czasach podziemnej opozycji zajmowali w niej podejrzanie wysoką pozycję, blokując karierę zacniejszym, większym patriotom.
Dostęp do archiwów SB był niemożliwy, więc opowieści wtajemniczonych były dla dziennikarzy bardzo cenne. Oczywiście, nie trzeba było mieć przenikliwości porucznika Columbo, by zgadnąć, że matką tych opowieści była frustracja, a zbiorowym ojcem – kompleksy. Ale w szpikowanym kolejnymi nazwiskami agentów dziennikarzu coś się jednak odkładało. Opowieści te częściowo można było zweryfikować dopiero kilka lat później, gdy weszła w życie ustawa lustracyjna.
Robert Mazurek Igor Zalewski
Jednym z pierwszych działań w odpowiedzi na „listę Widsteina” jest wniosek Radnych Rady Miejskiej Jeleniej Góry o samolustracje pracujących tam urzędników. Polecam jako przykład.
Radni Rady Miejskiej Jeleniej Górywww.jeleniagora.pl/umnew/m200.php?men=rada2002.htm W N I O S E KW związku z niektórymi swojsko brzmiącymi nazwiskami, na tzw. „Liście Wildsteina” opublikowanej w Internecieapeluję, aby wszyscy radni naszego samorządu złożyli solidarnie wniosek o udostępnienie dokumentów/zapytanie o status pokrzywdzonego na podstawie ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu do Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów we Wrocławiu, ul. Sołtysowicka 21a. Uważam, iż trzeba jak najszybciej oczyścić atmosferę niepewności, jaka powstała po opublikowaniu danych z IPN i zadbać o dobre imię jeleniogórskiego samorządu. To pozwoli skupić się na bardziej merytorycznej pracy naszego ciała i przywróci spokój, tak potrzebny do podejmowania społecznych inicjatyw. Zostawianie jakichkolwiek niedomówień – jak mówi prof. Jadwiga Staniszkis – byłoby bardzo złe. Poza tym, ludzie mają prawo wiedzieć, kto być może z członków Rady Miejskiej Jeleniej Góry jest osobą pokrzywdzoną w rozumieniu w/w ustawy, bądź też ilu ewentualnych agentów i KTW byłych służb specjalnych PRL reprezentuje ich interesy. Uczynić powinniśmy to nie tylko z powodu tego niefortunnego „wycieku”. Do Prezydenta Miasta Jeleniej Góry! Również w bazie pracowników Urzędu Miejskiego i miejskich jednostek organizacyjnych zauważyłem kilkadziesiąt identycznych nazwisk jak na opublikowanej liście katalogowej z IPN. Jako prezes Ruchu Ochrony Praw Obywatelskich i Walki z Korupcją pozwoliłem sobie przygotować Panu Prezydentowi taką ściągę, aby osoby, które utożsamią się z tym wykazem i poczują się pokrzywdzone mogły dochodzić swoich praw. Z patriotycznym pozdrowieniem Grzegorz Niedźwiecki |
A może by tak lustracje zacząć od sędziów Sądu Najwyższego [IPN BU 001043/453 ERECIŃSKI TADEUSZ] i Prokuratury Krajowej?? Tam jest więcej kapusiów niż uczciwych prawników.