mid_12739W szczytową fazę wszedł właśnie, jak wszystko na to wskazuje, proces „dorzynania watahy”, tym razem jednak nie zewnętrznej, lecz wewnętrznej, to znaczy tych posłów Platformy Obywatelskiej, którzy ośmielili się zagłosować zgodnie ze swoim sumieniem w kwestii tzw. związków partnerskich. Premier Donald Groźny już bez żadnych osłonek dyscyplinuje batem nieposłusznych „konserwatystów” do ponownego przyjęcia „umiarkowanego” projektu, niczym moskiewski despota sprzed pięciu wieków, wwiercając im sadystycznie w dusze swoje „berło” jedynego przywódcy.


„Po ludzku” rzecz biorąc, posłom, którzy stają teraz przed dylematem: zachować apanaże i szansę na ponowne znalezienie się na listach wyborczych albo zachować się przyzwoicie, można by współczuć. Aliści, współczucie to nie może być pełne i „empatyczne” z jednego, podstawowego powodu – elementarnego braku konsekwencji i spójności w ich polityczno-partyjnych wyborach. Prosty, zdrowy rozsądek nakazuje przecież spodziewać się, że na przykład wojujący ateista nie będzie zapisywał się do partii religijnej, republikanin do monarchistycznej a konserwatysta do komunistycznej. Katolicy zapisujący się do partii liberalnej powinni zatem wiedzieć, że istnieje fundamentalna i nieprzezwyciężalna sprzeczność pomiędzy doktryną katolicką a ideologią liberalną, choćby dlatego, że są o tym pouczani przez Magisterium Kościoła od ponad dwu stuleci.

 

W normalnych warunkach (o ile za normę uznamy systemy partyjno-polityczne w ogóle) stronnictwo stanowi zespół ludzi, którzy aksjologiczne zasady pierwsze mają niejako uzgodnione wstępnie, a stowarzyszają się po to, aby realizować konkretne już postulaty wynikające z tych zasad. Wobec powyższego to, co dzieje się teraz w klubie parlamentarnym PO, stanowi jakąś odmianę „teatru absurdu”, albowiem jego wykonawcy zmuszeni są rozpaczliwie bronić swojego elementarnego prawa do słuchania nakazów sumienia, czyli tego, co powinni mieć zagwarantowane z chwilą podejmowania decyzji o wspólnym działaniu na podstawie ustalonych zasad. Jeżeli przeto za chwilę dobiegać nas będzie płacz i zgrzytanie zębów parlamentarzystów PO strącanych do inferna politycznego niebytu, to trzeba będzie każdemu z nich przypomnieć te nieprzemijającej aktualności słowa: „sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!”.

 

Jacek Bartyzel